TOP 5 - najlepsze sorbety na lato.

TOP 5 - najlepsze sorbety na lato.

Dziś mam dla Was post idealny na lato - 5 moich ulubionych przepisów na pyszne owocowe sorbety. 

Choć sama nie mam większych problemów z rezygnacją z klasycznych lodów na śmietance, wiem, że wielu osobom na diecie bardzo ciężko zrezygnować z lodowych deserów. Dlatego świetnym rozwiązaniem są sorbety - lekkie, orzeźwiające, niskokaloryczne (jeśli nie przesadzimy z ich dosładzaniem). 

W każdym z przepisów występuje miód lub syrop z agawy - sama używam ich najczęściej. Ten pierwszy preferuję akacjowy, ale gdy zależy nam na szczególnie kremowej konsystencji - warto poeksperymentować z rzepakowym (pod warunkiem, że się jeszcze nie scukrzył i jest przynajmniej półpłynny). Oczywiście zamiennie możecie użyć cukru, melasy czy słodzika, jeśli jednak liczycie kalorie - każdą taką zmianę musicie uwzględnić. 

Każdy rodzaj sorbetu najszybciej przygotujecie w maszynce do lodów lub specjalnej z przeznaczeniem do nich. Jednak nie zniechęcajcie się jej brakiem - wystarczy poświęcić odrobinę czasu i co 40, maksymalnie 60 minut - wyjąć sorbet z zamrażarki i energicznie wymieszać - zapobiega to powstawaniu kryształków lodu i finalnie znacząco poprawia smak naszego deseru. 

Każdy sorbet mrożony tradycyjnie wyjmujemy z zamrażarki około 10-15 minut przed podaniem - łatwiej będzie go nakładać.

Zamiast mrozić sorbet tradycyjnie, przygotowaną masą owocową możemy napełnić specjalne foremki do lodów i cieszyć smakiem lodów na patyku. Oszczędzi to również czas, gdyż nie musimy ich co jakiś czas wyjmować i mieszać.

Jeśli natomiast posiadacie blender o dużej mocy , możecie przygotować sorbet w błyskawiczny sposób do mrożonych owoców dodając pół szklanki wody z rozpuszczonymi w niej 2-3 łyżkami (lub więcej, w zależności od rodzaju owoców i smaku, jaki chcemy uzyskać) cukru, miodu, syropu

I ciekawostka - każdy z przepisów możecie przekształcić w wersję de lux i najprawdziwsze lody w mocno grzesznej odsłonie - wystarczy ubić 250-500 ml śmietanki 30 lub 36% i wymieszać z owocową masą.


SORBET MALINOWY Z MIĘTĄ

500 g dojrzałych malin
syrop/cukier/miód - w ilości do smaku- u mnie 2-3 łyżki
2-3  krople naturalnego olejku miętowego (spożywczego)
sok z połowy cytryny

Maliny przecieramy przez sitko, mieszamy z syropem, olejkiem i sokiem z cytryny, wkładamy do zamrażarki- wyjmujemy co 40-60 minut i energicznie mieszamy w celu niedopuszczenia do powstania kryształków lodu- pozwoli to uzyskać gładką, niemal kremową konsystencję sorbetu. Szybszym sposobem jest skorzystanie z maszynki do lodów - pozwoli cieszyć się pysznym deserem już po kwadransie. 


EGZOTYCZNY SORBET Z MANGO

4 duże, dojrzałe owoce mango 
sok z jednej małej cytryny
2-3 krople spożywczego olejku miętowego lub łyżka młodych listków mięty (bez łodyżek)
2-3 łyżki miodu akacjowego lub syropu z agawy (zamiennie możemy dodać jednego małego, bardzo dojrzałego banana)

Owoce obieramy (TU wyjaśniam krok po kroku jak obrać i pokroić mango) i wrzucamy do blendera razem z resztą składników. Miksujemy aż do uzyskania idealnie gładkiej konsystencji. Wstawiamy do lodówki, wyjmujemy po ok.40 minutach, energicznie mieszamy. Czynność powtarzamy około 3-5 razy, aż do uzyskania właściwego stopnia zmrożenia.


SORBET ANANASOWY

duży ananas - czym bardziej dojrzałym tym lepiej, ale wewnątrz nie może brązowieć
100-150 ml letniej wody
3-4 łyżki miodu/syropu/cukru

Obieramy ananasa, pozbywając się całego twardego rdzenia i ciemnych kawałków spod skóry, blendujemy z miodem - wcześniej rozpuszczonym w wodzie- aż do uzyskania gładkiej masy. Mrozimy wyjmując co jakiś czas i energicznie mieszając.

Sorbet możemy także przygotować z ananasa w puszce - całą jej zawartość przekładamy do blendera, dodajemy sok z małej cytryny i miksujemy na gładko. Dosładzanie jest zwykle zbędne. Dalej postępujemy jak z każdy innym sorbetem.


SORBET Z CZARNYCH PORZECZEK
600 g dojrzałych porzeczek - umytych i obranych
300 ml letniej wody
miód lub syrop z agawy, ksylitol, stewia - ten sorbet potrzebuje słodyczy dla zrównoważenia kwaskowości porzeczek, więc nie żałuję mu akacjowego miodu - około 150 ml (nieco więcej niż pół szklanki powinno być wystarczające
sok z dużej cytryny

Do rondelka wlewamy 3-4 łyżki wody i wsypujemy porzeczki. Podgrzewamy na małym ogniu do momentu, gdy popękają. Zdejmujemy z ognia, przecieramy przez sitko, studzimy. Miód rozpuszczamy w wodzie, dodajemy sok z cytryny, mieszamy z porzeczkami. Na koniec albo przekładamy do maszynki do lodów na 20 minut, albo mrozimy tradycyjnie, wyjmując z zamrażarki co około 40 minut - w tym czasie intensywnie mieszamy, by rozbić tworzące się kryształki lodu. Powtarzamy do uzyskania gładkiej, mocno zmrożonej masy. 

Lubię ten sorbet przygotowywać z dodatkiem 1-2 łyżek świeżych kwiatów lawendy (te pojedyncze drobniutkie). Dodajemy je do przetartych, ale wciąż ciepłych porzeczek, dalej postępujemy bez zmian.


SORBET TRUSKAWKOWO-BANANOWY

500 g truskawek
1 średni dojrzały banan
sok z małej cytryny
3 łyżki miodu/syropu

Wszystkie składniki miksujemy na gładką masę, przelewamy do foremek do lodów lub mrozimy tradycyjnie wyjmując co jakiś czas i mieszając.

**************

Przyznajcie się - lubicie sorbety czy może nie wyobrażacie sobie życia bez tradycyjnych  lodów?

Po jakie smaki sięgacie najchętniej?

A może macie swoje ulubione przepisy?

Grohe Sense - Twój dom zawsze bezpieczny.

Grohe Sense - Twój dom zawsze bezpieczny.

Nie wiem, jak wy, ale ja mam lekkiego bzika na punkcie bezpieczeństwa, nie tylko swojego i moich bliskich, ale i związanego z naszym mieszkaniem. Dlatego wybraliśmy takie, w którym nie ma gazu, zadbaliśmy o odpowiednie drzwi i okna, zdecydowaliśmy się na skrojone na miarę ubezpieczenie. To wszystko daje olbrzymi psychiczny komfort, niemniej wciąż szukam nowości, które jeszcze lepiej zadbają o nasze M.

Kiedy poznałam nowy produkt Grohe, wiedziałam, że idealnie ukoi moje obawy związane z możliwością zalania sąsiadów, a ściśle - wyjątkowo zdziwaczałej sąsiadki. I wierzcie mi - nie wyolbrzymiam problemu - mimo statecznego wieku 60+, wystarczy jedna kropla spadająca z mojego balkonu podczas podlewania, a jest u mnie szybciej, niż ta zdąży kapnąć na jej balustradę. Rozumiecie więc, że perspektywa większej awarii spędzała mi sen z powiek.

GROHE Sense, czyli inteligentny czujnik wody, to część innowacyjnego systemu Smarthome, którego zadaniem jest ochrona mieszkań i domów przed zalaniem. Nie tylko monitoruje wilgotność powietrza, zapobiegając tym samym rozwojowi pleśni czy grzybów, ale błyskawicznie wykrywa niepożądany wyciek wody - zaczyna świecić na czerwono i wydaje dość głośny sygnał dźwiękowy - gdy jesteśmy w domu - od razu zorientujemy się, że coś jest nie tak.

Jednak chronieni jesteśmy przez cały czas, nawet podczas nieobecności w domu - urządzenie poprzez aplikację Grohe Ondus łączy się domowym Wi-Fi i wysyła powiadomienie o problemach na nasz telefon

Ze statystyk wynika, że co druga rodzina przynajmniej raz w życiu doświadcza zalania, a przyczyną najczęściej jest awaria rur lub nieszczelny odpływ pralki albo zmywarki. Najbardziej narażone pomieszczenia to łazienka i kuchnia, ale szkody rzadko ograniczają się do nich. 

Zniszczone meble, napuchnięte panele, uszkodzone ściany - od zacieków po zagrzybienie - można długo wymieniać. W przypadku budownictwa wielorodzinnego dochodzi też konflikt z poszkodowanymi sąsiadami, a często i spore koszty, bowiem ubezpieczenie nie zawsze pokrywa naprawę wszystkich szkód.

Zabezpieczyć się przed tym na dobre - brzmi świetnie, prawda?

Może Was zaskoczę, ale moją pierwsza reakcją było niedowierzanie. Dlaczego? Otóż sądziłam, że tak sprytne urządzenie będzie... większe. 

Trafia do nas niewielkie pudełko...
...z małym urządzeniem w środku - szybko doceniłam minimalistyczny design i rozmiar, który- niemal niewidoczny - zmieści się praktycznie wszędzie.

Pierwsze uruchomienie urządzenia i ściągnięcie aplikacji Grohe Ondus zajmuje nie więcej niż kwadrans i łatwo je przeprowadzić.

Po uruchomieniu aplikacji wybieramy nasze urządzenie, w moim wypadku SENSE.


Przystępujemy do instalacji

Możemy nadać mu dowolną nazwę, wybieramy też DOM i POMIESZCZENIE, w którym je umieszczamy.

W każdej chwili możemy utworzyć nowy DOM, np. decydując na umieszczenie go na pewien czas w domku letniskowym. 

Wybieramy odpowiednią ikonę.

Wpisujemy adres - potrzebny będzie włączony GPS.

Dalej urządzenie nawiguje nas samo krok-po-kroku:


Wprowadzamy wszystkie wymagane parametry, po których przekroczeniu urządzenie wyśle nam odpowiedni sygnał alarmowy.


Jak widać - aplikacja sama nami pokieruje:


I już:)

Proste, prawda?

Teraz być może wielu z Was zastanawia się, czy to przypadkiem nie kosztuje fortuny. Zdecydowanie NIE! Za około 250 zł zapewniacie sobie i swojemu domowi bezpieczeństwo i ochronę przed zalaniem - także w czasie urlopu czy innych wyjazdów. 

To co?

Jedziemy? 


Dieta DIY. Zrób to sam - schudnij!

Dieta DIY. Zrób to sam - schudnij!

Ci z Was, którzy śledzą mnie na Facebooku bądź Instagramie już wiedzą - dwa miesiące temu wydałam walkę kilogramom, są też jej pierwsze efekty - całe 15,3 kg na minusie. 

Nie lubię nazywać tego procesu dietą, bo traktuję go znacznie szerzej, a sam sposób odżywiania się - choć szalenie ważny - stanowi tylko jedną z jego części. 

Od kilku lat walczę z choroba Hashimoto - nieraz obwiniałam ją o to, że tak strasznie przytyłam przez nią po ciąży. Wiele czasu musiało upłynąć, zanim zrozumiałam, że nie muszę się temu poddawać, że mogę walczyć i znów być zgrabną i uśmiechniętą dziewczyną, o której chciałam już na dobre zapomnieć. 
Przez lata twierdziłam "Selfie? Never!" Ale przegrałam zakład, więc oto ja w wersji -15 kg;)

Choć o ludziach grubych wielu ma złe zdanie ("sami sobie winni", "kto im kazał tyle żreć", "zamiast wziąć się w garść - szukają usprawiedliwień etc, etc. ETC.) - sama wiem najlepiej, że czasami można żywić się wyłącznie skromnymi porcjami ryżu, bio kurczaka gotowanego na wodzie i sałaty - i nie schudnąć ani grama. I wierzcie mi - będąc taką osobą, łatwo się wtedy załamać i poddać wobec niesprawiedliwej i niemającej pokrycia w rzeczywistości krytyki.

W Hashi dla mnie najgorszy jest brak sił na cokolwiek, zwłaszcza na ruch. A rezygnując z niego - szybko wkraczamy na równię pochyłą, na której końcu czeka otyłość olbrzymia. 

Z odżywianiem jako takim nigdy nie miałam problemów - nasze codzienne menu jest dobrze zbilansowane, na grzeszki pozwalamy sobie nader rzadko, sama gotuję, więc mam pewność, że wszystko, co jemy - jest najwyższej jakości. Skąd więc problem? Przy zaburzeniach metabolizmu to wszystko za mało. Jeśli dołożyć do tego apatię prowadzącą wręcz do "nie będę jeść, bo nie mam siły iść sobie nałożyć" lub desperackie próby głodówki - problemy zamiast znikać - błyskawicznie się pogłębiają. 

Ale do rzeczy.

Co sprawiło, że 18 maja postanowiłam "coś z sobą zrobić"?

Próbowałam - bezskutecznie - wiele razy.

Na początku maja pojawiły się problemy ze stawami. Co rano ból był wprost nie do zniesienia. Mijał z czasem, ale zostawałam z opuchniętymi stopami i nadgarstkami - i obrzydzeniem do samej siebie. Paradoksalnie - właśnie ono pomogło mi w podjęciu decyzji. Bo mam tylko 32 lata i jestem za młoda, by tak żyć. 

Tym razem zaczęłam od kompletu badań, konsultacji z dwoma lekarzami i dietetykiem, ułożenia list zakupów i harmonogramu posiłków. 

Okazało się, że rozpaczliwymi próbami schudnięcia dramatycznie spowolniłam metabolizm i w efekcie tyłam już, gdy przekroczyłam jakieś 800-900 kcal dziennie. 

Zaciskając zęby - 18 maja wsiadłam na rower, zjadłam- po raz pierwszy od miesięcy- 6 posiłków i wypiłam prawie 4 litry wody. 

Dzień po dniu zwlekałam się z łóżka, jeździłam na rowerze i wyginałam według zaleceń Callan Pinckney. Na wagę nie wchodziłam przez miesiąc. Było warto - gdy to zrobiłam, pokazała prawie 10 kg mniej. 

Zaczęłam wstawać nie czując bólu, opuchlizna zniknęła - okazało się, że niedawno kupione sandały po prostu nie pasują - zaczęły spadać. 

Wszystkie posiłki przygotowuję sama - tu niewiele się zmieniło, może poza tym, że musiałam wygospodarować czas na tak częste ich spożywanie.

W naszym menu od lat nie ma cukru, białej mąki (czasem robię wyjątek dla Kornelkowych naleśników, które zresztą zjada tylko ona), ryżu, tłustych mięs, sosów, śmietany i tego wszystkiego, co od razu przywodzi na myśl "to niezdrowe". Teraz, by uniknąć monotonii, testuję nowe przepisy, tworzę też własne - musi być smacznie, prosto i do przygotowania w kilka minut. Wybieram nieznane wcześniej składniki, jak np. masło z nerkowców czy olej z czarnuszki i produkty - proteinowe lody, owsiankę czy pudding. 

Nie podam Wam uniwersalnej recepty - każdy organizm jest inny, ma inną historię chorób i diet czy głodówek. Zaczynamy od różnej wagi, w różnym wieku, mamy inne upodobania czy pokarmowe alergie. 

Nie będę w mniej lub bardziej zawoalowany sposób polecać magicznych tabletek, diet sokowych, słoiczkowych czy pudełkowych, produktów ujemnie kalorycznych czy tajemniczych wywarów, po których w dwa tygodnie stracicie 20 kg. 

Chcę natomiast pokazać - i sobie, i Wam - że można schudnąć. Jestem jednak głęboko przekonana, że nie to powinno być naszym głównym celem, tylko coś znacznie ważniejszego - zdrowie. 

Wcześniejsze próby podejmowałam w milczeniu. Bo tak poniekąd łatwiej. A kiedy się nie uda - nie trzeba się wstydzić. W efekcie tak często się poddajemy, bo przecież nikt się nie dowie. Dlatego tym razem jest inaczej. To nie ekshibicjonizm, a ogromna potrzeba wsparcia - to, że tak wielu z Was mi kibicuje, nakręca mnie do działania, do "zrobię jeszcze pięć brzuszków", "nieważne, że pada, wyjdę potruchtać". I po cichutku wierzę, że sama dla innych mogę być wsparciem. 

Na blogu często pojawiają się przepisy i kulinarne pomysły - teraz będzie ich jeszcze więcej. Testując na sobie i własnej rodzinie różne produkty - już wiem, które z nich mogę - i chcę- Wam polecić - bo cenię je za jakość, więc nie obawiajcie się, to nie reklama, a że płacę za nie sama, to daje mi luksus obiektywizmu, a Wam rzetelną opinię. 

Chcę pokazać, jak się zorganizować, by regularne posiłki dało się połączyć z odpowiednią dawką aktywności fizycznej i nie tracić przy tym cennych godzin snu czy przeżywania miłych chwil z rodziną.

Zdradzę Wam, co i jak zabierać do pracy, by nie skazywać się na nieapetyczne kanapki czy fast foody...

...a wreszcie - podzielę się z Wami przepisem na pyszne i zdrowe słodkości - bo wiem, że często właśnie rezygnacja z nich stanowi największy problem.


To co?

Chętni na małą kronikę mojej walki?

Na koniec... Tak, to ten moment, kiedy obgryzam paznokcie ze zdenerwowania i wciąż się zastanawiam, czy dobrze robię... Ale powiedziałam A, więc pora na B...

Kochani, obiecałam sobie w miarę regularnie robić zdjęcia własnych postępów. Boli mnie, kiedy na siebie patrzę, bo jeszcze nie tak dawno nosiłam rozmiar 38, ale czuję, że to potrzebne - tak właśnie się zmieniam. Bez sprytnych ubraniowych trików, a wręcz przeciwnie - w wersji domowej i wybitnie nie maskującej. Nie bądźcie więc zbyt surowi. Ostrożnie licząc - zrzuciłam dopiero 1/3 tego, czego zamierzam się pozbyć, więc efektu WOW brak, ale wszystko w swoim czasie...



Czyszczenie i pielęgnacja przedmiotów z drewna.

Czyszczenie i pielęgnacja przedmiotów z drewna.

W naszym domu staramy się otaczać drewnianymi przedmiotami - począwszy od mebli, poprzez kuchenne utensylia, aż po Kornelkowe zabawki - kochamy je! Sporo tego drewna, a by cieszyło pięknem przez długie lata - wymaga odpowiedniej pielęgnacji. 

Oczywiście nie ma uniwersalnej metody odpowiedniej do wszystkiego - drewna surowego, lakierowanego, woskowanego, olejowanego czy politurowanego. Dziś skupmy się na tym pierwszym, a wszystko za sprawą mojego zwierzyńca - stopniowo pojawia się u nas coraz więcej drewnianych zwierzaków - niektórzy powiedzą, że to nic innego jak tani kicz z Indonezji czy innej Brazylii, a nasz gust pozostawia wiele do życzenia, ale... Mam to w nosie;) 

Sama się nimi zachwycam i wyszukuję podczas moich starociowych łowów - przyznam, że jestem dość wybredna i za każdym razem muszę poczuć "TO COŚ" - a to nie zdarza się często. Ale do rzeczy - niektóre figurki były już wizualnie w kiepskim stanie - okropnie matowe i bez wyrazu, więc postanowiłam przywrócić im dawny blask. Metoda sprawdzi się także przy większych przedmiotach drewnianych czy meblach - zarówno tych całkiem "surowych", jak i takich, co do których podejrzewamy wcześniejsze woskowanie. 

Pokażę Wam najprostszą i zarazem jedną z najtańszych metod odświeżania drewnianych przedmiotów - z użyciem jedynie oleju i octu. Jakich konkretnie? O tym zaraz.

Co do gęsi nie mam wątpliwości, ale znawczynią fauny nie jestem, podejrzewam więc tylko, że to może być jakaś antylopia mama;)
Powyżej widzicie efekt zastosowania mojej tajnej mikstury. Spora różnica, prawda? 
Macie ochotę spróbować?

Potrzebne są dokładnie dwa składniki - OLEJ i OCET.

Nie każdy rodzaj oleju nadaje się do konserwacji drewna. Najważniejsze, by był to olej z kategorii tzw. olejów schnących, czyli tych, które, wskutek zawartości trójglicerydów, utleniają się i na powierzchni pokrytego nią przedmiotu tworzą trwałą, przezroczystą powłokę i pięknie uwidoczniają usłojenie drewna. Sama używam najczęściej jednego z trzech rodzajów - lnianego, z orzechów włoskich lub z pestek winogron.

Jeśli chodzi o ocet - tu można używać niemal każdego rodzaju. Spirytusowy, jabłkowy i z białego wina nie wpłyną znacząco na kolor przedmiotu, jakim się zajmujemy. Ten z czerwonego wina, a zwłaszcza balsamiczny (sama używam go najczęściej) - pomogą nam przyciemnić kolor drewna. 


DOMOWA PREPARAT DO PIELĘGNACJI DREWNA

1 łyżka oleju z orzechów włoskich
1 łyżka octu balsamicznego

Olej przed użyciem dobrze jest rzez chwilę podgrzać w kąpieli wodnej, jednak nie możemy doprowadzić go do wrzenia - dzięki temu lepiej wniknie w drewno. Niektóre rodzaje octu balsamicznego z czasem gęstnieją, jednak wciąż nadaje się on do użycia. Oba składniki mieszamy do uzyskania jednolitej konsystencji - możemy to zrobić w niewielkim słoiczku intensywnie nim potrząsając. Mieszankę nakładamy miękką i niepozostawiającą kłaczków szmatką lub korzystamy z mojego ulubionego sposobu - zwiniętych w tampon starych rajstop (moje dziecko zdziera je w zastraszającym tempie, więc mam spory zapas;)


Niewielką ilość mieszanki nakładamy na tampon/szmatkę...

...i wcieramy w figurkę, usuwając nadmiar suchą częścią.

Efekt widoczny jest od razu:



Równie szybko mikstura pomogła mi przywrócić blask antylopie. Drewno było mocno matowe, widoczne były tez drobne ryski.



Tu dobrze widać różnicę:

A najlepiej oczywiście w porównaniu "przed i po":

Na koniec warto wypolerować powierzchnię miękką szmatką.

I oczywiście całościowy efekt końcowy - raz jeszcze:)

Piękny połysk utrzymuje się dość długo, nawet do kilku tygodni, a gdy na potraktowanych tak przedmiotach osadzi się kurz - bardzo łatwo usunąć go suchą szmatką. Kiedy figurki zaczną znów matowieć - operacje wystarczy powtórzyć. 

A może macie swoje własne metody?

Koniecznie się nimi podzielcie!




Domowa uprawa szeflery. + Pastele - narysuj sobie plakat.

Domowa uprawa szeflery. + Pastele - narysuj sobie plakat.

Sądząc po ilości wyświetleń - wyjątkowo spodobał się Wam post o domowej uprawie monstery (albo to akwarelowy plakat DIY jest tak urzekający ;) Zamierzam więc kontynuować cykl o roślinach doniczkowych - wciąż przybywa nam nowych i niebawem będziemy mieszkać w prawdziwej miejskiej dżungli.

Dziś pora na kolejną efektowną, ale niezwykle łatwą w uprawie roślinę, mianowicie szeflerę drzewkowatą


SZEFLERA DRZEWKOWATA


KRÓTKA CHARAKTERYSTYKA

W naturalnym środowisku szeflera jest dorastającym do 3 metrów drzewem, w mieszkaniach natomiast dorasta do 130-160 cm. Ma charakterystyczne liście - każdy składa się z dziewięciu mniejszych palczastych listków. Występują odmiany o liściach jednolicie ciemnozielonych lub z jasnymi przebarwieniami - te podobają mi się zdecydowanie bardziej. 


SZEFLERA - STANOWISKO

Właściwe dla szeflery jest stanowisko od jasnego aż po półcieniste. Nadmiar słońca sprawia, że nowowyrastające liście są coraz mniejsze i jaśniejsze, a dotychczasowe - zaczynają najpierw mocno blednąć, a następnie żółknąć. Z kolei stanowisko zbyt ciemne skutkuje opadaniem liści. Odmiany nakrapiane potrzebują więcej światła - na zdjęciu powyżej widzicie, że liście wyglądają na lekko oklapłe- to efekt tygodnia z silnym zachmurzeniem w bardzo jasnym na co dzień salonie. 

Szeflera - ze względu na zdolność pochłaniania zanieczyszczeń z powietrza - nadaje się do uprawy w sypialniach. Ponieważ łatwo ją formować, a skarłowaciałe listki wyglądają nader pięknie - często bywa uprawiana jako bonsai. Jako że dość dobrze znosi przejściowe przesuszenie (gorzej z przelaniem), warto rozważyć niskobudżetowy zakup w markecie. Nie przeszkadza jej zadymienie, więc sprawdzi się także w domach palaczy.

TEMPERATURA

Podobnie, jak w przypadku większości roślin, optymalna temperatura to 18-25 stopni. Zimą musimy umożliwić jej prawidłowy przebieg procesu wegetacji i przenieść ją do pomieszczenia o temperaturze poniżej 18 stopni, ale wyższej niż 12-14 stopni - w zbyt chłodnym miejscu zacznie gubić liście. 



PODLEWANIE I NAWOŻENIE

Szeflera lubi podłoże stale wilgotne, ale nie mokre, dlatego optymalne podlewanie w okresie wiosna-jesień to 2-3 razy w tygodniu niewielką ilością wody i ograniczenie podlewania zimą (raz w tygodniu). Przy przesuszeniu może pojawić się pęcherzykowatość liści, w efekcie prowadząca do ich opadania. Przelanie zwykle skutkuje szybkim gniciem korzeni i łodygi. 

Szeflera lubi zraszanie liści, miękką odstaną wodą - czym cieplejsze pomieszczenia i o niższej wilgotności powietrza, tym częściej, nawet co drugi dzień. Liście wymagają regularnego oczyszczania z kurzu - wilgotną bawełnianą szmatką lub np. płatkami kosmetycznymi. Raz na 2-3 miesiące można użyć nabłyszczacza- oprócz walorów estetycznych, częściowo zapobiega też osadzaniu brudu na liściach. 

W okresie wiosna-lato szeflera wymaga wsparcia w postaci nawozu wieloskładnikowego - dwa razy w miesiącu. Od pewnego czasu używam do wszystkich kwiatów (i chwalę go sobie) Nawozu płynnego do roślin zielonych marki Ziemowit - w proporcji mniejszej niż zalecana, mianowicie 15 ml (nakrętka) na 5 l wody. Zimą wystarczy nawożenie raz na 5-6 tygodni.



PRZESADZANIE I PRZYCINANIE

Młode rośliny przesadzamy w lutym-kwietniu co 2 lata, w momencie, gdy korzenie (górą i poprzez otwory drenażowe) zaczynają wydostawać się na zewnątrz. Gdy roślina osiągnie wysokość 70-80 cm, umieszczamy ja w docelowej doniczce i co roku wymieniamy tylko wierzchnią warstwę ziemi - nie więcej niż 3-4 cm, pamiętając, by przykryć nią dokładnie wszystkie korzenie. 

Szeflera ma duże przyrosty roczne, w sprzyjających warunkach nawet do 30 cm rocznie. By jednak zachowała ładny kształt i gęstość, warto ją wiosną przycinać poprzez obcięcie pędów wierzchołkowych.



ROZMNAŻANIE

Nigdy nie próbowałam rozmnażania jakiejkolwiek rośliny przez odkłady powietrzne i okładanie wilgotnym mchem, więc nie będę udawać eksperta, jednak w przypadku szeflery (ponoć) świetnie się sprawdza. Znana mi metoda to ukorzenianie pędów wierzchołkowych (najlepiej tych odciętych podczas przycinania szeflery) - powinny mieć 3-5 liści. Wsadzamy je bezpośrednio do doniczki z wilgotną ziemią - może być uniwersalna kwiatowa, z warstwą drenażu na spodzie - i całość okrywamy folią. Po około miesiącu można ją usunąć, a roślina jest już ładnie ukorzeniona. 





CHOROBY I SZKODNIKI

Szeflerę mogą atakować zarówno bakterie, jak i grzyby czy pasożyty (przędziorki, tarczniki). W przypadku tych pierwszych za niepokojący objaw należy uznać nagłe pojawienie się małych, ale szybko powiększających się plamek- najpierw brązowych, z czasem czarnych. Zaatakowane liście masowo opadają. Obecność grzybów także objawi się plamami - brązowymi z żółtymi otoczkami, błyskawicznie pojawiającymi się na wszystkich liściach. Najczęściej jest skutkiem przelania rośliny lub nadmiernej wilgotności pomieszczenia, w którym znajduje się roślina. Suche powietrze i wysokie temperatury to natomiast sprzyjające warunki dla przędziorków - to niewielkie, acz widoczne okiem czerwone roztocza, żerujące na spodzie liści - podobnie jak brązowe tarczniki wysysają sok z liści, które bledną, żółkną, a w końcu stają się cienkie jak pajęczyna i opadają.

Z bakteriami walczymy miedzianemna grzyby pomoże środek grzybobójczy dla zielonych roślin doniczkowych. W przypadku przędziorków, jeśli nie doszło jeszcze do zainfekowania całej rośliny, może pomóc przemywanie wacikiem namoczonym w wodzie z delikatnym mydłem lub płynem do naczyń (polecam Ludwik miętowy). Na cięższe przypadki (u większości roślin domowych) pomoże Envidor.


Tymczasem mam dla Was kolejne roślinne DIY. Ponieważ tak bardzo spodobał się Wam mój akwarelowy plakat z monsterą - dziś pokażę, jak łatwo możecie narysować swój własny pastelami.

Wieki temu przez dwa lata chodziłam na zajęci plastyczne, ale głównie rysowałam - ołówkiem i węglem, fascynował mnie tez gwasz. Do czego zmierzam? Nie jestem ekspertem - zawsze w takiej sytuacji się do tego przyznaję- i o wielu technikach nie mam wystarczającej wiedzy, by próbować uczyć Was. Jednak czasem nie wiedza jest najważniejsza, a pewne braki nie powinny nikogo powstrzymywać przed czerpaniem radości z tworzenia:)

To co?
Zaczynamy?

Dzisiejszy post sponsoruje moja niezgrabność i odłamanie jednego z liści podczas ich mycia. Nie wyrzuciłam, tylko odrysowałam - na kartce z bloku akwarelowego, jasnozieloną ołówkową kredką. 

Czym kredka bardziej miękka, tym lepiej - ładniej przykryją ją pastele. Delikatnie zaznaczyłam też żyłki na liściach.

Kontury, zagłębienia i łodygę obrysowałam najciemniejszym odcieniem zieleni...

Resztę konturu wypełniamy różnymi odcieniami zieleni i żółtego, starając się odwzorować nakrapiane wzory z liścia. Ponieważ Kornelka dzielnie mi pomagała (ze smarowaniem paluszkami po rysunku włącznie) , obszar wokół liścia musiałam lekko wycieniować dla ukrycia odcisków ;)

Próba z plakatem na ścianie - na razie bez odpowiedniej ramki-  wypadła na tyle pomyślnie, że tworzą się kolejne, właśnie z takim przeznaczeniem.

Jestem też zachwycona ramkami Godvin z Jyska - sami przyznajcie, że liście paproci świetnie się w niej prezentują. Dostępne są także w kolorze złotym - tu także kusi mnie zakup:)

Tymczasem zostawiam Was z orzeźwiającą kawą i zapowiedzią jednego z wakacyjnych postów.

Życzę Wam wspaniałego tygodnia:)