Matka nie-placowa.

Matka nie-placowa.

Powoli uczę się mówienia o tym otwarcie- mało który z bogatego wachlarza mych alergenów uczula tak silnie, jak wyjście na plac zabaw (gwoli ścisłości- nasz najbliższy, parkowo-osiedlowy). Nie napawa mnie to jakąś szczególną dumą, nie wynika ze snobizmu czy niedostatecznej miłości do Kornelki- jest faktem, który ostatnio zaakceptowałam- z przeświadczeniem, że mam do tego prawo, nie muszę się wstydzić. Pod ostatnim postem- nie wiem, czy żartem, czy serio, pewien Anonimek uznał, że przesadzam... Czy aby na pewno?
Uprzedzając pytania- tak, moje dziecko bawi się z innymi, ale nie uważam, że powinnam zamieszczać zdjęcia cudzych dzieci bez wiedzy i zgody rodziców;)

W okolicy mamy trzy place zabaw- pierwszy- zjeżdżalnia, drabinka plus dwie huśtawki (wszystko zdrowo już podrdzewiałe)- zbudowano tak niefortunnie, że bez względu na pogodę przeciąg urywa głowę. Drugi, pozornie bardziej atrakcyjny- stanął pomiędzy wieżowcami i także w przeciągu. Upodobała go sobie lokalna młodzież jako ulubione miejsce alkoholizacji, a ziemię wokół grubo ścielą nie tylko łupiny po słoneczniku i niedopałki, ale i stłuczone butelki. Na tym tle trzeci jest idealny- w parku, dość regularnie sprzątany, dwie grupy drabinek, zjeżdżalnia, ogrodzona piaskownica z huśtawkami, kilka ławek i nawet śmietniki (bo ten niby standard wciąż często jest rzadkością). Są chwile, że spędzam tam czas z przyjemnością, ale i wiele jest takich, gdy z premedytacją zarządzam ewakuację kusząc perspektywą pójścia na lody...

Wciąż mam w pamięci głośny felieton prof. Mikołejki sprzed trzech lat (ten o "matkach wózkowych") i burzę jaką wywołał... Wydał mi się wówczas niezwykle trafny, choć nieco przerysowany... Z perspektywy czasu- zgadzam się całkowicie, niestety (może tylko z wyjątkiem potrzeby intelektualnego rozwoju matki  poprzez czytanie książek w piaskownicy;) Pech albo przypadek, a może się czepiam, ale odkąd zaczęłam placową przygodę - coraz częściej popadam w konsternację. Owszem, dzieci są różne, mogą widzieć sens w czynnościach, w których sama się go nie dopatrzę (dziki ryk na szczycie drabinki, wielokrotne trzaskanie furtką przy ogrodzeniu, wzbijanie tumanów kurzu na zasadzie"kto wyżej i innym w oczy"), ale jest różnica między żywiołowością, a brakiem wychowania i nieposzanowaniem jednej jedynej zasady- plac ma służyć wszystkim, a nie wybranym i najbardziej ekspansywnym.

 Jako świeżo upieczona matka dziarsko wpłynęłam na nieznane wody placowe. Optymistycznie założyłam, że poznam kobiety w swoim wieku, w podobnej sytuacji,że znajdę może nie przyjaciółki, ale znajome, towarzyszki w macierzyństwie. Cóż, poznałam... Od razu zastrzeżenie - i z takimi się spotykam, ale stanowią mniejszość i zwykle przychodzą na krótko (chyba nie tylko moja górna granica to dwie godziny, w wybitnych porywach trzy...). Niemal codziennie trafiają się rodzice przeklinający, papieros w garści urasta do jakiejś normy, czym cieplej- tym częściej pretenduje do niej i piwo. Rodzic niepróbujący się wkupić w łaski placowego kolektywu traktowany jest jak odludek i automatycznie staje się celem ploteczek (obok pogadanek porodowo-laktacyjno-defekacyjnych). Kornelia dopiero w listopadzie skończy trzy latka, więc zwykle jest jednym z młodszych dzieci- a ja nie mam ani obowiązku, ani ochoty patrzeć jak dzieci dwu- czy trzykrotnie starsze bez pardonu wyrywają jej z rączek zabawki, a kiedy protestuje- potrafią sypnąć piaskiem w oczy czy brutalnie odpychać. Za każdym razem uczę i tłumaczę, że trzeba się dzielić- z zastrzeżeniem jednak, że to jej wybór i jej decyzja, czy dla siebie zachowa łopatkę z wiaderkiem czy zestaw foremek. Skoro ja mogę pakować torbę pełną zabawek- inne matki również, a na plac idę ze swoim dzieckiem i dla niego- żyłki animatorki nie mam. Nie zgadzam się na próby wciśnięcia mi dziecka przez obcą kobietę z hasłem "przypilnuj małego, ja sobie skoczę do sklepu"- bo na cudze dziecko mogę spojrzeć, ale priorytetem jest moje i jeśli to drugie umyśli wchodzić na drzewo, gdy my korzystamy ze zjeżdżalni- niestety się nie rozdwoję. Wbrew pozorom nie trzymam wciąż Kornelki za rękę, w zabawie towarzyszę tylko na jej wyraźne życzenie, ale cały czas jestem skupiona na niej i gotowa w razie potrzeby interweniować- to moje prawo. Jakiś czas temu pewna czterolatka wyciągnęła mi z torby (niebacznie spuszczonej z oka na moment wycierania nosa) portfel, kiedy krzyknęłam na nią zdenerwowana i go zabrałam- mamuśka zaserwowała mi stek wyzwisk, że czepiam się jej dziecka zamiast skupić na własnym bachorze. I to ostatecznie wyleczyło mnie z sentymentów...

A jakie są Wasze doświadczenia z placu zabaw?
Chodzicie, lubicie, omijacie?

I pytanie prozaiczne- czy zabierając swojemu dziecku przekąskę/napój - szykujecie też kilka porcji ekstra dla innych (ostatnio zwrócono mi uwagę, że powinnam...)?Co do zasady staram się, by Kornelka jadła w domu, ale zwykle zabieramy opakowanie zbożowych herbatników czy pudełko z kawałkami owoców- wydawało mi się, że poczęstowanie najbliższych towarzyszy zabaw wystarczy, ale może się mylę i bez minimum talerza kanapek i worka chipsów nie powinnam wychodzić z domu? 

Na dziś jednak koniec tych rozważań, bo czeka na mnie pyszna tortilla;)

I robienie kolejnego dzbana lemoniady;)


Dobranoc:)

Tydzień w telegraficznym skrócie.

Tydzień w telegraficznym skrócie.

Wciąż mnie mniej i mniej w blogosferze... W starciu gigantów wciąż wygrywa rzeczywistość- praca, dom, milion zaczętych pomysłów jak wyrzut sumienia, dyktat placu zabaw i "Mamo! Chodź do dzieciiiii!" Takie prawo lato i nieubłaganego czasu. Jeden projekt, zaczęty tak dawno, że aż wstyd przypominać, pochłania mnie najbardziej- nie obiecuję szybkich efektów, ale coś tam już widać;) Kiedy mogę- uciekam z Kornelką na działkę- bezczelnie przyznam, że wolę to od dialogów mamusiek placowych z ich nieodłącznym piwem(!) i/lub papierosem(!) w garści. Jadam wciąż wegańsko i nie został już żaden ślad po alergiach- i choć trochę mnie te ograniczenia frustrują, wiem, że warto:) Poniżej mam dla Was krótki przegląd tego, co ostatnio wpadło mi przed obiektyw- tak się złożyło, że ostatnio aparat mam niemal zawsze pod ręką;)

Działka cieszy kwiatami, powiększa mój zapas suszu z kwiatów bzu, obdarowuje nas pierwszymi warzywami- mamy już rzodkiewkę, botwinkę, szczypiorek, sałatę, podszczypujemy zioła, pietruszkę i seler, z niecierpliwością wypatrujemy owoców:)




Gorące dni wymagają ciągłego ochładzania się, więc nie tylko lemoniady u nas królują, ale i mrożone herbaty:)
Łapię zachłannie krótkie chwile, kiedy Kornelka pozwala na odrobinę relaksu, dłubię pastelowy pled, zajadam się owocami, wracam do ulubionych książek...
Popadłam w obsesję wycinania kulek z czego tylko mogę- naszej księżniczce wyjątkowo się to podoba i chętnie pomaga w konsumpcji;)



Czerwone róże to ostatnio stały gość w naszym domu- ogrodowy krzew kupiłam kilka lat temu jako miniaturkę na Dzień Babci - i miniaturka owa ma już ponad cztery metry i pnie się wyżej;) O dziwo nawet zapach ma cudownie różany:)


Szukając nowych smaków, ugotowałam ostatnio zupę "trójpomidorową"- ze świeżych i suszonych pomidorów oraz passaty, wszystko na młodziutkiej włoszczyźnie, doprawione chili, lubczykiem i odrobiną różowej soli- wyszła tak pyszna, że nie było czasu na zdjęcia;)

I przynajmniej dwa razy w tygodniu robię sobie powtórkę ze spaghetti - to już chyba uzależnienie;)

Kochani, życzę Wam już dziś pięknego tygodnia- mój na pewno będzie pracowity, ale nie tracę nadziei, że już niebawem zobaczycie, co mnie tak bardzo pochłania:)

Miłego wieczoru:)

Przechodzę na weganizm - tydzień 1,2,3.

Przechodzę na weganizm - tydzień 1,2,3.

Niedawno pisałam Wam o tym, jak los ze mnie zakpił, zmuszając do przymusowego weganizmu . Kpina tym większa, że jeszcze niedawno popełniłam taki post (klik). Nic to jednak, od trzech tygodni obywam się bez mięsa i innych produktów otrzymanych na drodze zwierzęcych kaźni, "kradzieży" jajek czy mleka i ogólnie pozyskanych poprzez zadawanie cierpienia braciom naszym mniejszym- obywam się i żyję. 

Nie neguję ideologicznych podstaw weganizmu- jednak nie jest mi z nimi po drodze. Zawsze lubiłam mięso, nabiał itp. - i alergia niczego tu nie zmieniła. Co więcej- nie uważam się za głupią, naiwną, okrutną (dowolne skreślić/dodać) , choć  nie widzę niczego złego w spożywaniu tych produktów. Każdy wybór- czy to jedzenia czy wstrzemięźliwości wobec pewnych rodzajów pożywienia jest dla mnie indywidualnym wyborem danego człowieka i go nie oceniam, staram się też nie komentować (o ile ktoś nie stoi nade mną i nie rozprawia o "kupie padliny" na moim/moich bliskich talerzu).

Trzy tygodnie to za mało, by zaserwować Wam post pod tytułem "co weganizm zmienił w moim życiu", bo zmienił dużo i mało- nadal kupuję mięso, smażę jajecznicę i grilluję pstrąga- z tą tylko różnicą, że nie dla siebie- i w dalszym ciągu zamierzam to robić, bo przymusem zmiany własnej diety nie zamierzam obciążać rodziny. Sama z dnia na dzień przestawiłam się na produkty wyłącznie roślinne. Najbardziej brakuje mi nabiału i jajek, w dalszej kolejności mięsa, najmniej- ryb. Jednak nie płaczę za nimi po nocach- po prostu trochę mi żal, że zamiast kanapki z jajecznicą czy jajek na miękko muszę się zadowolić pastą, np. z czarnej fasoli czy bobu i fety. Komponowanie posiłków tylko na bazie roślin jest trudniejsze i jak na razie jem dość jednostajnie (bo tak najłatwiej, gdy goni mnie czas;). Widzę jednak efekty- nie jest to osławiony na wegańskich forach spadek agresji, cudowna lekkość bytu czy zalew empatii i miłości do świata- może na to za wcześnie;) A więc co? Dokuczające mi swędzące plamy zaczęły znikać już w pierwszym tygodniu- po trzech drobne ranki zostały wyłącznie we włosach. Całkowicie zniknął problem dotychczasowych zaparć i wyraźnie poprawiła się przemiana materii. Wyeliminowałam zupełnie ochotę na słodycze. Czyli sporo plusów. Jednak- choć wierzę, że dieta jest tu pomocna- niezaprzeczalnie mogły pomóc też leki, jakie biorę. Choć muszę wspomnieć, że kiedy w niedzielę zjadłam na próbę kawałek fileta- po około godzinie na przedramionach pojawiła mi się wysypka- zniknęła po nocy. Minusy? Rozdrażnienie, spowodowane głównie tym, że znalazłam się w sytuacji, na która nie mam zbyt dużego wpływu, jeśli nie zrezygnuję z tego, co lubię. 

Podsumowując- nie traktuję alergii jak wyroku. Nie tracę nadziei, że z czasem sytuacja się unormuje i co jakiś czas będę mogła wypić latte bez obawy o wysypkę. Etykiety czytam od dawna, od dawna też staram się gotować i wybierać produkty z pełną świadomością tego, co jem. A że z natury jestem raczej pogodnym człowiekiem- cieszę się, że problemy pojawiły się u progu lata z jego bogactwem owoców, a nie w środku zimy;)

Ponieważ coś muszę jeść, a mam ochotę na rzeczy lekkie- przewijają się wciąż sałatki w najróżniejszych konfiguracjach- często bazą jest sałata lodowa i pomidory, choć równie chętnie sięgam ostatnio po zielone ogórki. Do tego oczywiście prażony z solą słonecznik, ewentualnie dynia i czarnuszka i 1-2 inne dodatki- czasem rzodkiewka, czasem papryka, młodziutka cukinia albo seler naciowy, szczypiorek, cebulka lub czosnek, natka pietruszki albo koperek- a wszystko skropione lekkim dresingiem z oliwy i soku z cytryny:

Owoce też najbardziej smakują mi na surowo, jak dziś- to coś w rodzaju carpaccio z ananasa na truskawkowym przecierze:
100-150g truskawek- zblendowanych lub przetartych na gładko (jeśli przeszkadzają Wam pesteczki)
6 łyżek syropu ryżowego lub z agawy
kwiatki z jednego baldachu czarnego bzu (użyłam suszonych)
1/3 średniego ananasa
2 łyżki soku z cytryny
mięta do dekoracji

4 łyżki syropu mieszamy z sokiem z cytryny i kwiatami bzu. Ananasa kroimy w jak najcieńsze plastry, wkładamy do dressingu i odstawiamy na dwie godziny do lodówki. Truskawki mieszamy z resztą syropu i kilkoma kroplami soku z cytryny (kolor będzie bardziej intensywny. Truskawki wylewamy na talerz, układamy ananasa, dekorujemy miętą (można też dodać ją do dressingu) i cieszymy się smacznym deserem;) A całość oczywiście zapijamy lemoniadą ;)


Kochani, dziś krótko, bo rano czeka mnie wyjazd na długie szkolenie i już mi się nie chce;) Pochwalę się jednak ostatnimi skarbami:) Ktoś zgadnie, do czego służą te drewienka? Mnie musiała oświecić Babcia;)

I jeszcze przepiękna włoska płytka-podstawka pod naczynia- zakochałam się w niej i już;)

Życzę Wam dobrej nocy i sama uciekam, bo rano wczesna pobudka;)

Bo bez jest vintage.

Bo bez jest vintage.

Z takimi właśnie klimatami kojarzy mi się czarny bez...
Nutka historii, koronkowa sukienka, słoiki ubrane w lniane kapturki ustawione rządkiem w spiżarni...
Piękne i delikatne kwiatki, niby białe, choć przecież nie do końca- jak pożółkłe w nieubłaganym pędzie historii koronki... Tak samo kruche, tak samo ulotne...
I później długo karzące czekać na drobne owoce mające w sobie coś z czerni onyksu...

W moim regionie bzy kwitną zwykle od końca maja i niemal przez cały czerwiec. Od kilku dni urządzam sobie małe wyprawy i wracam z koszyczkiem pełnym kwitnących baldachów.
Ważne, by zbierać je w miejscach odległych od dróg i innych potencjalnych źródeł zanieczyszczeń, istotne jest także, by jednego krzewu nie pozbawiać wszystkich kwiatostanów- nie tylko zaburzy to naturalny rozwój rośliny, ale i pozbawi nas jesienią równie wartościowych owoców. Wybieramy baldachy zdrowe, bez zanieczyszczeń i mszyc, z przynajmniej połową rozwiniętych kwiatów. Ponieważ nie lubię, gdy moje posty przypominają metodę "kopiuj-wklej", po informacje o zastosowaniach tych drobnych kwiatuszków odsyłam Was tu (klik).


W zeszłym oku zauważyłam, że syrop z kwiatów stał się niezwykle popularny w blogosferze, sama popełniłam jedną porcję korzystając z kolejnego genialnego przepisu Bei w Kuchni (klik). Jednak... Nie do końca przemawia do mnie coś, co- choć smaczne- zawiera w sobie tak dużo cukru. Z dzieciństwa nie syrop zapamiętałam, bo w naszym domu się go nie robiło, a napar z suszonych kwiatów z cytryną, po lekkim przestygnięciu dosładzany miodem- uwierzcie mi, przeziębienie witałam z czymś na kształt satysfakcji, bo oznaczało parujący kubek tej ambrozji z zegarkiem w ręku co trzy godziny;)

 Herbatka z kwiatów czarnego bzu

Kwiaty do suszenia staramy się zbierać w słoneczny, suchy dzień- suszymy je luźno rozwieszone lub rozłożone na grubym papierze albo płótnie- w suchym, zaciemnionym miejscu. Przechowujemy w szczelnie zamkniętym słoju- u mnie z ciemnego szkła (choć myślę, że przytulne miejsce w szafce wystarczy;)





Przy przeziębieniu zaparzamy 1-2 łyżki suszu filiżanką wrzątku, przykrywamy i odstawiamy na kwadrans. Pijemy jak najcieplejsze. Herbatka działa napotnie, rozkurczowo i wykrztuśnie, pomaga także obniżyć temperaturę. Wybornie smakuje nie tylko z cytryną i miodem, ale także z domowym sokiem z malin. W ciągu dnia powinniśmy spożywać nie więcej niż 3 filiżanki (choć myślę, że i czwartą się nie otrujemy;)

Polecam Wam również nalewkę z kwiatów czarnego bzu - jesienią próbowałam nastawionej wg tego przepisu i była wyborna, lada dzień mam ją w planach:)


Jednak niekwestionowaną królową czerwca stała się u nas lemoniada- przepis na wersję z truskawkami podawałam Wam ostatnio, podobnie przyrządzam wersję cytrusową:

6-7 dużych baldachów czarnego bzu
2 duże cytryny
2 limonki
garść listków mięty
cukier, miód,syrop do smaku
1 litr wody

Cytryny i limonki szorujemy pod gorącą wodą, pół cytryny i pół limonki kroimy w cienkie plasterki, z reszty wyciskamy sok. Do dzbanka wrzucamy bez, zalewamy go odrobiną wrzątku i pod przykryciem odstawiamy do ostygnięcia. Dodajemy sok z owoców, plasterki i listki mięty, zalewamy wodą, dosładzamy do smaku i mocno chłodzimy.


I to jest wersja najprostsza i najszybsza w przygotowaniu- niemal idealna. Niemal, bo na lemoniadę lemoniad niestety trzeba poczekać, a całe jej przygotowanie zajmuje minimum pięć dni, ale naprawdę warto:)


15 kwiatostanów czarnego bzu
3 litry przegotowanej i ostudzonej wody
4 średnie cytryny
2 limonki
pół szklanki cukru LUB 3/4 szklanki miodu LUB wg uznania syrop z agawy, ryżowy lub sproszkowana stewia

Kwiatostany rozkładamy na papierze na około godzinę- jeśli były w nich jakieś robaczki- w tym czasie uciekną;) Przekładamy je do słoja. Owoce szorujemy pod gorącą wodą, cytryny kroimy w plastry, z limonek wyciskamy sok, przekładamy wszystko do słoja. Mieszamy z cukrem lub inną substancją słodzącą, zalewamy wodą, zamykamy. Słój (karafkę, butlę itp.) stawiamy w możliwie najbardziej nasłonecznionym miejscu na minimum pięć dni (optymalnie - siedem). Gotową lemoniadę przecedzamy przez gazę, rozlewamy do butelek i mocno schładzamy. Serwujemy z lodem, listkami mięty bądź melisy- tak przygotowana lemoniada jest też pyszną bazą do lekkich owocowych drinków.


Zachęcam Was do zbierania kwiatów bzu teraz, gdy sezon na nie w pełni. Suszenie nie zajmuje wiele czasu, a zimą będą na wagę złota. Z powodzeniem można je również mrozić- i takie, i takie idealnie sprawdzą się jako baza lemoniadowych specjałów. A lemoniadę możecie również zamrozić w foremkach do lodów i cieszyć się pysznymi lizakami w upalne dni:)

Ja tymczasem uciekam zaparzać swoją porcję, bo klimatyzację w pracy przepłacam strasznym katarem- los znów chichocze;)






Piknikowanie.

Piknikowanie.

Uwielbiam pikniki! Czym ładniejsza pogoda, tym trudniej mi wysiedzieć w domu, a jeśli muszę- narasta poczucie marnowania czasu;) Tak było i wczoraj- po porannej procesji spakowałam Kornelkę, koszyk i ruszyłyśmy do dziadków na działkę. Radość dziecka- bezcenna:)
Jakiś czas temu umyśliłam sobie ładną piknikową sesję, długo się przygotowywałam, spakowałam mnóstwo gadżetów i co? Najpierw zawiodła pogoda. Przy drugim podejściu, owszem, było ładnie, ale... Nie włożyłam akumulatora do aparatu:( Przeszła mi więc ochota na wymyślne stylizacje i tym razem skupiłam się wyłącznie na relaksie:)
Kornelka ideą piknikowania jest wprost zachwycona- z pasją rozkłada matę, ilekroć tylko mamy czas na mały wypad, a później ciężko zapędzić ją do domu;) Ciekawi ją każda słomka czy serwetka, testuje każdy kubeczek- na powietrzu używane na co dzień naczynia nabierają cech atrakcji i nowości;)

Post nie jest sponsorowany, ale spodobały mi się zakupy w Sweet Village, więc serdecznie polecam to miejsce:) Miła obsługa plus szybka wysyłka powinna być już standardem, ale nie zawsze tak jest- tu spotkało mnie przyjemne zaskoczenia. Kolejny plus daję za outlet- przedmioty z niewielkim, niemal niewidocznymi skazami, można upolować po mocno obniżonych cenach (a nie z symbolicznym -5% ;). Duża piknikowa mata znajduje zastosowanie także podczas zabaw w domu, a melamina Rice przekonała mnie do naczyń nie będących szkłem, porcelaną czy ceramiką- bo należę do typów raczej antyplastikowych, ale tu z chęcią robię wyjątek. 

Jednak nie samym siedzeniem na kocu człowiek żyje, moje dziecko pomagało więc dzielnie przy grillowaniu;) Ponieważ wypadu nie planowaliśmy wcześniej, z pomocą przyszedł zestaw jednorazowy- wygodny w obsłudze i łatwy do sprzątnięcia:)

Przyznaję- kaszanka była dla mnie nie lada pokusą, ale zadowoliłam się warzywkami (rzucając się na nie tak łakomie, że nie dotrwały do zdjęć;) 

Kilka godzin na powietrzu to to, czego potrzebowałam:) Na działce już niedługo pojawią się owoce (truskawki już są:), coraz więcej kwiatów kwitnie- w takim otoczeniu łatwo wypocząć:)




Wraz z czerwcem przyszło do nas lato i coraz cieplejsze, wręcz gorące dni:) Lemoniada zajęła stałe miejsce w lodówce- chłodzimy się nią codziennie, w coraz to nowych wariacjach:) 
Wersja truskawkowa z czarnym bzem to prawdziwy hit:)

6-7 dużych baldachów czarnego bzu w początkowej fazie rozkwitu (zaczynający przekwitać nada lemoniadzie gorzki posmak) - mogą być suszone
kilka truskawek
3 cytryny
do posłodzenia- miód, cukier, syrop z agawy/ryżowy, stewia
1 litr wody niegazowanej

Kwiaty bzu pozbawiamy grubych łodyżek, zalewamy wrzątkiem (tyle, by przykrył kwiaty) i pod przykryciem zostawiamy do ostygnięcia. Cytryny szorujemy pod gorącą wodą, z dwóch wyciskamy sok, trzecią kroimy w cienkie plastry, truskawki kroimy w ćwiartki. Gdy zaparzone kwiaty ostygną dodajemy cytrynę, sok i truskawki, wlewamy zimną wodę, dosładzamy do smaku. Możemy podawać z lodem i np. listkami mięty. Ja lubię tak przygotowaną lemoniadę zamrozić w foremkach do kostek lodu i dodawać później do wody czy innych lemoniadowych wersji:)

Miłego dnia, Kochani, ja biegnę do pracy:)
Największy skarb...

Największy skarb...

Jestem sobą dzięki Niej...
Definiuje mnie wiele słów- żona, kobieta, przedsiębiorca- ale od niemal trzech lat najważniejsze jest jedno...
Matka...

Macierzyństwo jest najpiękniejszym z dotychczasowych doświadczeń- i jednocześnie trudnym, jak żadne inne. Podzieliło serce na część wypełnioną miłością, szczęściem, zachwytem nad każdym kolejnym dniem i zdobytą wraz z nim umiejętnością - i drugą- pełną lęków, trosk,tysiąca pytań, czy jestem dobrą matką, czy właściwie Ją wychowuję, czy potrafię przekazać Jej to, co najważniejsze- jak być Dobrym Człowiekiem. Każdy dzień jest egzaminem dla mnie- tym trudniejszym, że końcowy wynik poznam dopiero, gdy dorośnie. Staram się, by moje obawy o przyszłość nie przysłoniły jej nigdy najważniejszego- że po prostu Ją kocham. Tak zwyczajnie tą najbardziej niezwykłą z miłości. 

Nie będzie to post z gatunku "co macierzyństwo zmieniło w moim życiu", bo zmieniło wszystko. Nie zaserwuję Wam też przeglądu zabawek, choć może to z mojej strony takie niemodne;) Powiem natomiast coś innego- nie potrzebuję specjalnego "dnia dziecka" w kalendarzu, bo odkąd jest Ona- każdy dzień jest dla mnie świętem. Tak po prostu:)
 Uwielbiam to zdjęcie:)

Kornelka lubi aparat - specjalnie uśmiechać się nie musi, bo z natury jest bardzo pogodnym dzieckiem:) Zdarzają się jednak chwile, że nie pozwala zrobić żadnego zdjęcia- bo nie;)
Czy i Wasze maluchy tak mają?

Wyszukany niedawno wózeczek stał się natychmiastowo ulubioną zabawką- i nieważne, że stary, nieważne, że mały- jeździmy i już;) Stwarza tyle możliwości, że raczej nie wieszczę mu pójścia w odstawkę;) 


Szykuję dla Was post o moich pierwszych dwóch tygodniach bez zwierzęcych białek- jestem zaskoczona, jak wiele może się zmienić w tak krótkim czasie. Na szczęście większość to zmiany na plus:) Stwarzają nawet szerokie pole do popisu do wspólnej z dzieckiem zabawy w kuchni - z bardzo smacznymi efektami:)




Takie lody- nie lody bardzo łatwo zrobić- wystarczy specjalna łyżeczka, którą znajdziecie w wielu sklepach za 5-6zł. Nadaje się do melonów, arbuzów czy gruszek, a nawet większych bananów czy- jeśli ma wystarczająco ostre brzegi- jabłek. Wystarczą wafelki do lodów, możecie dołożyć też inne owoce, a nawet zrobić mini kuleczki z prawdziwych lodów- przyznam, że podoba mi się ten pomysł:)

A na kuchennej tapecie kolejne pomysły, ale chwilowo się mrożą;)



Muszę się też pochwalić- przemogłam się i postanowiłam dokończyć szydełkowy pled- wieczorami przy "Grze o tron" wytrwale dziergam kolejne okrążenia w kolorystyce tworzonego w żółwim tempie Kornelkowego pokoiku...
A że w międzyczasie służy jako pościel do wózka? Kto by się przejmował;)

Chwilowo mam mniej więcej metr na metr, czyli pierwsza ćwiartka za mną;)

Całość będzie niczym innym jak gigantycznym babcinym kwadratem zrobionym z Cotton Light Dropsa:)
Wbrew słabemu oświetleniu, zdjęcie dobrze oddaje kolory- miętowy jest jedynym odcieniem w palecie, do którego ciężko mi się przekonać, ale mam go sporo i wydaje mi się, że pasuje do takiego zestawienia. Jak sądzicie?

Dobrej nocy, Kochani:)