Pokolorować złe dni.
W 9 przypadkach na 10 jestem twarda i nie do zdarcia.
Kiedy inni złorzeczą, że słoneczny dzień zamienia się w deszczowy- z uśmiechem czekam na tęczę.
Szklanki miewam nieodmiennie w połowie pełne i kurczowo trzymam się wiary, że zły los nie istnieje- są tylko moje wybory...
Jednak zostaje te 10% przypadku...
Przypałętało się wczoraj.
Zamiast robić zdjęcia - płakałam nad stłuczoną lampą.
A skoro zaczęłam, potem poszło lawinowo i zupełnie bez sensu, bo patrząc na trzeźwo- żaden spośród Strasznie Ważnych Powodów nie wykracza daleko poza to, co "błahe". Łańcuszek się zerwał- ulubiony, bo wciąż go nosiłam, a nie przez jakąś złośliwość losu - przegrał w starciu z grubymi splotami swetra. Ważę wciąż za dużo - fakt, ale w sześć tygodni pozbyłam się piętnastu kilogramów i nie było ani jednego dnia, by waga stała w miejscu. Ustawicznie brakuje mi czasu- pewnie, ale kto ma go w nadmiarze? Wiele spraw zaczęłam i skończyć nie mogę- bo zwyczajnie jest tego za dużo, a ja wciąż jeszcze nie zmieniam się w cyborga (a może?). Rośnie stos książek "do przeczytania" i filmów "do obejrzenia", ale wolniej niż ten "przeczytane i obejrzane". Dalej nie wymieniam, bo to wszystko bzdury;) Napady malkontenctwa zdarzają mi się rzadko- i całe szczęście, bo nie lubię siebie takiej;)
Nowa lampa zamówiona, a na przepędzenie ostatnich chmur zaserwowałam sobie terapię kolorem:)
Choć nie odkryłam dotąd w sobie jakichś szczególnych wegańskich inklinacji (bynajmniej tych ideowych), ostatnio zauważam, że coraz mniej w moim jadłospisie mięsa. Oczywiście zdarzają mi się soczyste sny ze średnio wysmażonym stekiem w roli głównej, ale większy pociąg czuję do warzyw. Nie jestem ani odkrywcza, ani wymyślna- królują pomidory, czosnek i papryka, chętnie sięgam po cukinie, pory i strączki, ograniczyłam sól, zwiększyłam porcje ziół, jeśli przyprawiam na ostro, to tylko chili. Chleb jem wyłącznie swój własny, o dziwo nawet na nabiał (poza mlekiem) zapotrzebowanie mi spadło. Przy olbrzymiej nadwadze najbardziej dokuczały mi stawy i paskudne kołatania serca - od wielu dni ból nie pojawił się ani razu.
Są momenty, gdy biję się z myślami, czy powinnam o tym wszystkim tu pisać, czy nie lepiej sprawdziłby się drugi blog? Może tak, może nie, decyzji wciąż nie podjęłam, a na razie nie chcę mnożyć bytów bez potrzeby. Jeśli przynudzam- dajcie znać;) A jako że jeszcze nie daliście- zaserwuję Wam spaghetti z warzywami:)
opakowanie (400g) pełnoziarnistego spaghetti
średnia cukinia
10-15 małych pieczarek
duża żółta papryka
duża czerwona papryka
małą papryczka chili
mała główka czosnku
mały por
400-500g pomidorów (mogą być z puszki lub passata)
2-3 łyżki oliwy z oliwek
kilka listków bazylii
sól do smaku
Cukinię (ze skórką) i papryki kroimy w długie cienkie paski, pieczarki i chili- w cieniutkie plasterki, por- w kostkę. Czosnek i bazylię grubo siekamy. Wszystkie warzywa wrzucamy na dużą patelnię, dodajemy oliwę, podsmażamy 5 minut. Obrane pomidory miksujemy lub kroimy w drobną kostkę, dodajemy do reszty warzyw, pozwalamy całości się zagotować. W tym czasie gotujemy makaron na półtwardo, odcedzamy, mieszamy z warzywami, ewentualnie doprawiamy solą. I moja uwaga- warzywa możemy smażyć dłużej, do miękkości, ale ja wolę chrupiące:)
A że kolory lubię nie tylko na talerzu - przyniosłam do domu pełną... szufladę bratków;)
Uwielbiam tę ich drobniutką odmianę, jest też znacznie trwalsza.
Wiosna stała się faktem:)
Przede mną dziś jeszcze sporo pracy, więc zdjęć dziś niewiele- ale nie bójcie się, nadrobię;)
Dobranoc.
:)Nie przynudzasz! Pisz i rób zdjęcia, bo robisz to fajnie!
OdpowiedzUsuńPs. Każdy miewa gorsze dni, najważniejsze że nie codziennie:)
Uu bywają i takie dni niestety, ale priorytet to i w nich odnaleźć kolory :), życie bowiem przeplatane jest różnymi kolorami :))) Miłego weekendu!
OdpowiedzUsuńKolory rozpromieniają nam dni...
OdpowiedzUsuńObyś znajdywała ich jak najwięcej :)
Działaj, pisz! :) Moim zdaniem blog zróżnicowany i uzależniony od nastroju czy weny jest ciekawy, prawdziwy - jest Twój :)
OdpowiedzUsuńpisz pisz :)
OdpowiedzUsuńTwoja koloroterapia działa nawet na odległość :)
a w te drobne bratki i ja się zaopatrzyłam, nie wiedziałam, że są trwalsze :)
na razie jestem dla nich pełna podziwu!! przymrozki ranne są dość odczuwalne...a one jak przebiśniegi...jak krokusy...choć wydawałoby się, że takie kruche i delikatne to twarde i odporne jednocześnie...istny cud natury!
pozdrawiam
Takie kolorki i lekkie jadło od razu poprawiają samopoczucie :))
OdpowiedzUsuńDużo wiosennej pogody ducha życzę!
Mimo, że ja wolę dania z mięsem, to Twoje zdjęcia mnie przekonały! Spaghetti wygląda fantastycznie, zrobię kiedyś dla mojego mężczyzny, bo lubi, jak jedzenie jest kolorowe :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJakiś chochlik mi się wkradł w poprzednim komentarzu.
OdpowiedzUsuńPrzynudzaj, jak zwał tak zwał, ale zaglądam tu z rzeszą pozostałych, bo lubię to Twoje przynudzanie...
Mam podobne odczucia związane z mięsem. Zraziłam się całkowicie do wszelakich wędlin, wolę kupić indyka i upiec ...nawet Młoda lubi do kanapki. Za to ser ze szczypiorkiem z własnej uprawy parapetowej serwuje niemal codziennie.
Podziwiam te Twoje 15-to kilogramowe efekty...
Martita
Pyszne jedzonko, mogłabyś mi gotować.
OdpowiedzUsuńAle kolorowe i na pewno smaczne danie...
OdpowiedzUsuńbratki sa i u mnie-wiosna:)
pozdrawiam i życzę miłej niedzieli Ilonko
Terapia kolorami. Ajlepsza nest na wszystko ;)
OdpowiedzUsuń...czasami zdarza się coś,co przelewa czarę goryczy....i tak powinno być,by z siebie wyrzucić wszystko co smutne...potem świat znów zachwyca swoimi barwami... ♥ Pozdrawiam cieplutko ♥
OdpowiedzUsuń