Los lubi chichotać - wiem to od dawna. Mój ostatnio, ze swym wielkim grymasem, mógłby być pewnie Królem Idiotów...
Ze swoimi alergiami żyłam przez lata w ostrożnej symbiozie. To trochę jak w starym małżeństwie- może nie idealnym, ale pogodzonym ze sobą. Na co dzień dochowywałam wierności, więc było w porządku, za skoki w bok czekała mnie kara- na tyle jednak łagodna, że wystarczyło nawrócenie i znów wszystko szło starym trybem. Ostatnio jednak coś zaczęło się psuć:(
Mniej więcej miesiąc temu wysypało mi pół tułowia na czerwono i swędząco- jako zaprawiona w alergicznych potyczkach stwierdziłam, że pewnie "coś" zjadłam. Po tygodniu pomyślałam "może to odra?"- ale to też nie to. Kolejny tydzień, reszta tułowia, plecy, szyja, ramiona, skóra we włosach- zaczęłam w myślach przegląd chorób skóry- tak, by dermatolog zbytnio mnie nie zaskoczył. W końcu wizyta, seria testów i badań... I wiecie co? Zaskoczył mnie i to bardzo.
Alergia, którą można skrócić do SB- powiedzcie sami, czy może oznaczać coś dobrego? W wieku trzydziestu lat "nabyłam" skazę białkową z całym dobrodziejstwem(?) inwentarza. Alergenami okazało się nie tylko mleko i jego przetwory, ale też jajka, ryby i mięsko- z moją ulubioną wołowinką na czele. Zaostrzyła też moje oswojone już atopowe zapalenie skóry. Pierwsze pytanie brzmiało, czy naprawdę muszę z tego wszystkiego rezygnować. Lekarz ma dowcip dość specyficzny, bo usłyszałam "Ależ skąd!" Szkoda tylko, że dodał, iż w innym przypadku czeka mnie look a'la trędowata i to na stałe. Czyli wybór mam, a choć daleko mi do tragizmu Antygony, to jednak żaden nie da mi satysfakcji. Zmienić się zatem muszę w wegankę, szukać sposobu na grillowanie soi i tworzenie obiadu, w którym cokolwiek będzie smakowało "jak kurczak". Żegnaj mięsko, mięseczko, mięsunio, nie dla mnie świąteczny serniczek czy parująca jajeczniczka, do widzenia mówię mlecznym koktajlom i pysznej latte...
Weganizm ideologiczny może mieć w sobie pewien heroizm- choć lubię grillowaną karkóweczkę, bliższy mi los niewinnych zwierzątek, więc wrzucam na ruszt bakłażana. Przymus odziera sytuację z patosu i zostaje rezygnacja, pogodzenie się z losem. Ach, chyba mszczą się na mnie duchy tych wszystkich świnek i krówek, które urozmaicały mi obiady, a może to zemsta nienarodzonych kurczaków za wszystkie zjedzone jajka?
Nie, nie rozpaczam, oczywiście przyzwyczaję się w końcu do tego. Jestem raczej zła i myślę sobie "Dlaczego ja?" Myślę, choć zbytnio nie roztrząsam, lepiej pomyśleć, jak żyć czy raczej jeść dalej. Dobrze, że przynajmniej lemoniady nikt mi nie odbierze;)
Dla pokrzepienia wybrałam się wczoraj na działkę, a dziś na ryneczek i nabyłam trochę tego, co dozwolone- wszak
kolor najlepszym orężem...
Goździków nie jadam, ale lubię je w domu;)
Truskawkom pogoda sprzyja- słodko wynagradzają ograniczenia...
Mięta z melisą i truskawki to zestaw idealny:)
Małosolniaczki już nastawione, jutro pierwsze testy- należy mi się, a co!
Pomidory z młodziutkim szczypiorkiem potrafią wiele wynagrodzić...
Przyjdzie mi częściej zabawiać się w królika...
Jak widzicie- nie jest źle, choć mogło być o niebo lepiej. Niektóre alergie z czasem mijają, więc może jeszcze zjem schaboszczaka? Właściwie to zjem na pewno, wolałabym jednak bez groźby wysypki;)
Dzisiejsze śniadanie już bez skazy i nawet smaczne, więc może dam radę?:)
garść słonecznika
duży pomidor malinówka
kawałek czerwonej papryki
pół pęczka koperku
łyżeczka czarnuszki
szczypta soli
Słonecznik z solą prażymy do zrumienienia na suchej patelni, przekładamy do miski. Później już tylko pokrojony pomidor, papryka, siekany koperek i czarnuszka dla smaku.
Przygotujcie się na więcej podobnych pomysłów, a ja wracam do użalania się nad sobą;)
Miłego dnia:)