Gdy Miłość budzi o czwartej nad ranem... Metamorfoza starej tacy.

Gdy Miłość budzi o czwartej nad ranem... Metamorfoza starej tacy.

W rozsądnych dawkach, nawet kicz mi niestraszny, choć zdecydowanie  najłatwiej znoszę ten  grudniowy. Inwazja serduszek i czerwonych piórek już mniej do mnie przemawia, zwłaszcza w zestawach z pseudokoronkową bielizną czy bokserkami z trąbą... To wszystko jednak rzecz gustów, a o tych nie dyskutuję:) Kto ma potrzebę - niech świętuje czternastego, a niechby tylko ku uciesze handlowców. Mówiąc o miłości, nieraz ciężko uciec od patosu. Nie potrzebuję wielkich słów, a gdyby Szanowny Małżonek zaczął coś prawić wierszem, pewnie pomyślałabym najpierw o uderzeniu w głowę, może nawet rozważyłabym pokój bez klamek. Bo dla mnie Największe zawiera się w rzeczach małych. W mleku do kawy, o którym sama wiecznie zapominam. W umytych oknach, które na mnie musiałyby czekać zbyt długo. W tulipanach z lidla, by wazon był zawsze pełny, bo tak właśnie lubię. W komodzie wywoskowanej na błysk, bo nikt inny nie zrobi tego tak idealnie. W koszu pełnym drewna. I nawet w tych pytaniach "a co chcesz na urodziny?", bo wiem, że to nie brak weny, starania czy dociekliwości, a szczera chęć obdarowania dokładnie tym, o czym marzę.

W sobotni wieczór, podpuszczona POSTEM MAGDY O SZUKANIU WŁASNEGO STYLU (polecam, przeczytajcie koniecznie!) , pomyślałam przewrotnie, że pokuszę się rano o "łóżkową" sesję, wszak walentynki to idealna okazja. Kornelia chyba przejrzała mnie telepatycznie, bo wpakowała się nam do łóżka już o czwartej nad ranem. Plus - przywędrowała jedynie z Osiołkiem i poszła spać, resztę doniosła po siódmej;)
Kwiaty cięte - jak zachować ich trwałość na dłużej? + stojak na parasole w 5 sekund.

Kwiaty cięte - jak zachować ich trwałość na dłużej? + stojak na parasole w 5 sekund.

Jeśli chodzi o wazony pełne kwiatów - kiepska ze mnie minimalistka. Najchętniej ustawiałabym je w każdym pomieszczeniu i przez większą część roku tak właśnie jest - zwłaszcza gdy łąka i ogród mają tak wiele do zaoferowania:) Gdy jednak przekwitną już ostatnie astry, aksamitki i nagietki - muszę się zadowolić tym, co dostępne w sklepach i kwiaciarniach. Kolejność jest celowa - przyznaje bez bicia, że zimą najczęściej kwiaty kupuję w markecie... Różnica w cenie bywa spora, ale nie to jest najistotniejsze - choć nieobce mi pojęcie patriotyzmu gospodarczego i często się nim kieruję jako konsument, to w przypadku kwiatów (ciętych) nie ma dla mnie zastosowania. Dlaczego? Kwiaciarnie wielokrotnie mnie rozczarowały - w pierwszej kolejności (nie)świeżością kwiatów, w drugiej - ich ceną. Brutalnie mówiąc - jeśli mogą mieć spory bukiet (prawdopodobnie) świeżych tulipanów za 15 zł - nie uśmiecha mi się wydawać 35. Ale to tylko taka dygresja;)

JAKIE KWIATY CIĘTE WYBRAĆ?
Jak obrać mango + kokosowa jaglanka + weganizm 9 miesięcy później.

Jak obrać mango + kokosowa jaglanka + weganizm 9 miesięcy później.

Dzień dobry:) 
Dobry, bo przeziębienie (wspominałam, że znów mnie dopadło jakiś tydzień temu?) lekko odpuszcza i oddycham w miarę normalnie... Z drugiej strony Szanowny Małżonek ledwie stoi na nogach, więc aż tak rewelacyjnie nie jest, a w pracy nikt nas nie zastąpi... (i pal licho, że to już nie dzień, tylko wieczór, ale i trzecie dziś podejście do pisania;)
Wiele miesięcy temu pisałam Wam, jak z konieczności musiałam PRZEJŚĆ NA DIETĘ WEGAŃSKĄ, a później relacjonowałam PIERWSZE WRAŻENIA. Choć od tamtej pory wiele się zmieniło - temat nie do końca zniknął z mojego życia, choć przyznaję, że zabrakło czasu na dalsze sprawozdania. Przez cztery miesiące żywiłam się wyłącznie produktami pochodzenia roślinnego. Mimo dostępności ogromu różnorodnych produktów (np.cały wachlarz bazujący na soi) - i korzystania z najróżniejszych przepisów - niektóre rzeczy zwyczajnie mi nie smakowały, więc trzymałam się tych ulubionych, a od tego już tylko krok do monotonii. Cóż, hummus po prostu nie każdemu smakuje, bez względu na to, ile popularnych blogerek się nim zajada. Przyzwyczajona do diety bogatej w nabiał - czułam, że bardzo mi go brakuje, zwłaszcza do porannej kawy - tzw. mleko roślinne, np. kokosowe czy migdałowe, owszem, nie są złe w smaku, ale już w kawie miałam wrażenie, że piję ją po prostu mocno wodnistą, o smaku migdałów. Czyli niekoniecznie dokładnie taką jak lubię, choć akceptowalną. Nie znalazłam też niczego, co zastąpiłoby mi np. jajecznicę czy jajka na miękko, które uwielbiam. Koktajle na bazie kefiru czy maślanki było stosunkowo najłatwiej zastąpić "nabiałem" roślinnym, ale zwykle występują w nich spore ilości rozmaitych "E-...", więc wolałam zadowolić się samymi owocami. Po około dwóch miesiącach pojawiło się też częste uczucie poddenerwowania i ogólnego rozdrażnienia. Dodatkowo - ciężko było o uczucie sytości po posiłku. Owszem, po misce sałat czułam się pełna, ale nie zasycona i po godzinie-dwóch najzwyczajniej głodna. Morfologia z końca września wykazała powrót anemii (cyklicznie wraca do mnie od początków liceum, nasila się przy intensywnych dietach), pojawiła się także nadwrażliwość szkliwa zębów i jego drobne ubytki (wcześniej nigdy takich problemów nie miałam). Oczywiście nie winię tu diety wegańskiej jako takiej - odpowiednio zbilansowana pozwala uniknąć niedoborów i związanych z nimi problemów, ale na niektórych posiłków i produktów zalecanych przez dietetyka nie potrafiłam przełknąć. Po czterech miesiącach (i konsultacji z lekarzem), kiedy po alergicznych wykwitach z maja nie został nawet ślad, zaczęłam na powrót włączać do swojej diety nabiał, na początek niewielkie ilości mleka. I nic się nie wydarzyło. Następny był chudy twaróg i jogurt naturalny, później jajka (po 2szt. mniej więcej dwa razy w tygodniu). Swędzenie pojawiło się po trzech tygodniach, gdy jednego dnia "przytrafiła" mi się jajecznica na śniadanie, trzy latte w ciągu dnia i twaróg na kolację. Teraz się pilnuję i pozwalam sobie jedynie na jeden produkt pochodzenia zwierzęcego dziennie, zwykle to ser lub jogurt, rzadziej mięso czy ryba. Mięso, którego także bardzo mi brakowało, obecnie nieszczególnie mnie ciągnie, właściwie jem niemal wyłącznie indyka, czasem gęś, królika lub wołowinę (raz na tydzień-dwa). Od czasu do czasu skuszę się na tuńczyka czy mały grzeszek w postaci wędzonej makreli, ale do ryb straciłam zapał niemal całkowicie.
Jak podsumowałabym swoje doświadczenia z dietą wegańską? Weganizm ideologicznie pozostał mi daleki, więc skupię się na stronie żywieniowej. Ani moje ciało, ani umysł, nie do końca potrafiły się w niego wpasować. Sama dieta nie jest tak trudna, jak się obawiałam - całoroczna dostępność warzyw i owoców + bogaty asortyment sklepów ze zdrową żywnością + niezliczona ilość przepisów w internecie sprawiają, że posiłki można przygotowywać stosunkowo łatwo, tanio i dość szybko. Jednak by dieta faktycznie była prawidłowo zbilansowana i nie prowadziła do niedoborów - potrzeba sporej wiedzy - własnej lub dietetyka. Ciastoholicy mają co prawda do dyspozycji przepisy na buraczkowe brownie, ciastka z soczewicy i wiele innych "wynalazków", ale - choć wiele z nich jest autentycznie smacznych - fanom potrójnie czekoladowych muffinów pozostanie niedosyt i poczucie, że to nie "TO", ale jedynie "coś zamiast"(zwłaszcza jeśli odpuścimy sobie też cukier/miód czy nawet mąkę). Warzyw i owoców nigdy w naszej kuchni nie brakowało, ale jest ich jeszcze więcej niż wcześniej, pojawiły się nowe rodzaje kasz i makaronów, całkowicie zrezygnowaliśmy z białego ryżu, ziemniaki w niewielkich ilościach dodaję jedynie do zup, zaprzyjaźniliśmy się ze stewią, ksylitolem, chia, komosą, soczewicą i innymi strączkowymi (wciąż odkrywamy nowe odmiany i przepisy), ogromnie spadło też nasze spożycie pieczywa (m.in. na rzecz placków owsianych, ale o nich innym razem). Innymi słowy - nasz codzienny jadłospis jest prawdziwie wartościowy, z niewielkimi tylko grzeszkami od czasu do czasu. Piszę o "nas", bo nawet w okresie rezygnacji z produktów zwierzęcych przygotowywałam swoje produkty także w wersji mięsnej czy nabiałowej - dla Marcina i Kornelki. To duże ułatwienie logistyczne;) Wegańska przygoda pozwoliła mi zapanować nad alergią, a przynajmniej znacząco ograniczyć z nią problemy. Okazuje się, że gdy pojawia się u dorosłych, bardzo często ma źródło właśnie w nieprawidłowym odżywianiu, myślę więc, że warto spróbować:)
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam;) By nie przedłużać - obiecany przepis na pyszną jaglankę;)
KOKOSOWA JAGLANKA Z MANGO
pół szklanki płatków jaglanych
szklanka mleka (może być roślinne, idealne - kokosowe)
3-4 łyżki prażonych, niesłodzonych chipsów kokosowych (mogą być wiórki)
pół dojrzałego mango
1-2 łyżki miodu (lub np. syropu z agawy/ryżowego)
Wiórki zalewamy mlekiem (dobrze jest moczyć je w nim przez 1-2 godziny, ale nie jest to niezbędne;), dodajemy płatki, gotujemy na średnim ogniu 3-5 minut, od czasu do czasu mieszając. Dosładzamy do smaku. Mango obieramy, miksujemy na gładko. Polewamy ugotowane płatki i zajadamy ciesząc się smakiem;)
Podobny przepis - na koktajl jaglany - znajdziecie TU.
Pokusiłam się też o małą obrazkową instrukcję - aż za dobrze pamiętam czasy, gdy sama miałam problem z mango;)
JAK OBRAĆ MANGO;)
Odkrawamy od pestki mniej więcej trzy równe części...
 ...na każdej z nich nacinamy paski w odstępach mniej więcej centymetra, uważając by nie przeciąć skórki...
 ...najlepiej robić to trzymając owoc w zagłębieniu dłoni.
 Następnie nacinamy paski w drugą stronę, tworząc krateczkę...
 ...po czym wywijamy na drugą stronę tworząc "jeżyka".
 Podobnie robimy z resztą odkrojonych od pestki kawałków.
 Odkrawamy od skórki zgrabne kostki (najlepiej trzymając owoc płasko na desce).


 Prawda, że poste?:)

Dobrej nocy:)
Co zrobić, kiedy przekwitnie hiacynt - aktualizacja.

Co zrobić, kiedy przekwitnie hiacynt - aktualizacja.

Trzy lata temu, pisząc post Co zrobić, kiedy przekwitnie hiacynt? do głowy by mi  nie przyszło, że stanie się najpopularniejszym postem na blogu i niebawem zanotuje sto tysięcy wyświetleń... Świadczy to jednak o tym, że temat jest ważny, pozwolę więc sobie do niego wrócić i zaktualizować go:)
Najlepsze owocowe miksy + balowe pantofelki za 10 zł (DIY)

Najlepsze owocowe miksy + balowe pantofelki za 10 zł (DIY)

To już mój drugi Tłusty Czwartek bez pączków, faworków i innego ciężkostrawnego "dobra". Nie daję się dyktatowi pączusia, bo nie chcę - i dobrze mi z tym:) To nie żadna prywatna krucjata, ot, nie widzę już sensu w objadaniu się czymś, czego tak naprawdę nie lubię, w imię "tradycji". Może i dziwak ze mnie, ale tłuszcz i cukier ewidentnie nie są tym, czego mój organizm potrzebuje na przedwiośniu. Jeśli i Wam bliższe są lekkie owocowe smaki - dzisiejszy post jest dla Was:)

Przygotowałam kilka moich ulubionych zestawów- tych, które najczęściej lądują w mikserze. Najczęściej bazą jest niezbyt mocna (2-3 minuty zaparzania) zielona herbata, lubię też dodać kilka gałązek mięty lub melisy, równie często dosypuję kilka łyżek płatków owsianych. Dla siebie i M. niczym koktajli nie dosładzam, Kornelka czasem dostaje odrobinę brązowego cukru lub ostatnio- ksylitolu (dozwolony od 3 r.ż.)- na miód zaczęła niestety reagować wymiotami.

TRUSKAWKI+AWOKADO+MANGO+ ZIELONA HERBATA
Napój mocy. Masło siły.

Napój mocy. Masło siły.

Żyć "slow" - marzenie. Niemal siedem lat pracy na najwyższych obrotach, właściwie nawet bez porządnej przerwy ciążowej czy macierzyńskiej, po drodze trochę chorobowych zawirowań (acz najczęściej bez L4) i tak naprawdę ani jednego dnia poświęconego wyłącznie sobie... Nie, nie narzekam, skąd! Ot, małe podsumowanie faktów. Chyba wątpliwe uroki bycia przedsiębiorcą znów nadmiernie mi dopiekły, a zmęczenie bierze górę nad wrodzonym optymizmem. Kornelka- na co dzień rozkochana w przedszkolu - na okoliczność ferii buntuje się przeciwko do niego uczęszczaniu i serwuje mi ostatnio (codziennie) poranny prywatny cyrk. Pracowniczy urlop jednakże ma wyższość nad potrzebami mojej trzylatki, więc zaciskam zęby i rozsmakowuję się w myśli, że jutro (dziś?) już piątek, a poniedziałek powinien przynieść powrót na stare tory. Ech, i nietrudno się domyślić, kiedy zaczęłam pisać, ale znów dopadło nas (czyt. Kornelkę ze wszystkimi tego skutkami dla mnie) choróbsko i totalny brak siły chociażby na krótkie posiedzenie on line... Nie ma to jak zacząć tydzień nieprzespaną nocą i poranną wizytą u lekarza... Wychodzi więc na to, że chociaż tempo pisania postów mam "slow";)

Coraz częściej coś we mnie buntuje się przeciwko temu pędowi, w którym przyszło mi żyć. Drażni konieczność wiecznego opóźniania czy zmieniania z pietyzmem budowanych planów. Muszę, po prostu muszę zwolnić, ale czasem nie wystarczy powiedzieć "to po prostu to zrób". Powoli zbieram cegiełki, z których może uda się zbudować Zmianę... Choć wystarczy włączyć tv, by na sam dźwięk słówka na "z..." dostać wysypki... Trudna końcówka roku dopiekła mi wystarczająco, więc teraz nie daję się powtórce- a przynajmniej próbuję. Czy weszłam w tryb użalania się, czy może po prostu brak mi energii? Nie wiem. Dogadzam więc sobie, by ją odzyskać - nie tonąc przy okazji w wyrzutach sumienia. Koktajl w nowym słoiku czy łycha masła orzechowego świata mi nie zbawią, ale jakoś tak lżej na duszy, a i na żołądku znośnie.
Po przechorowaniu kilkunastu tygodni w końcówce 2015- powiedziałam STOP. Piję więc swoje wieczorne mikstury ku oczyszczeniu i odporności i już nawet nie krzywię na smak tych mieszanek. Ok, młody jęczmień bije rekordy popularności, chwilami dochodzę do wniosku, że wręcz wypada za nim "przepadać", "uwielbiać" i piać te wszystkie achy i ochy. Ale w smaku? Pierwsze skojarzenia - kompost. I w smaku, i w zapachu. Nie lubię, choć toleruję bez odrzutu - odpowiednio stłumiony rzecz jasna, bo jednak pozytywy spożywania widzę...
Nabawiłam się wstrętu do szpinaku, ot, tak niespodziewanie, może z nadmiaru. Nie potrafię przełknąć w żadnej postaci, więc szukam alternatyw. I tak trafiłam na napój rzekomo cudownie podkręcający metabolizm i fundujący organizmowi porządny detoks:

 
1 średni zielony ogórek, starty i porządnie odciśnięty - używamy soku
łyżka soku wyciśniętego ze startego imbiru
łyżka soku z aloesu
sok z jednej cytryny
2 łyżeczki sproszkowanego soku z młodego jęczmienia
łyżeczka mielonego cynamony
pęczek natki pietruszki lub kolendry
szklanka wody
 
Wszystko blendujemy i usiłujemy wypić. Mi szło z oporami, może w głębi duszy mało jestem prozdrowotna. A nie lubię się zmuszać, nawet w imię obietnicy cudownych efektów, więc stworzyłam własną wersję, jak dla mnie - nade przyjemną w smaku, a i cenną odżywczo;)


sok z małej cytryny
sok z dużej pomarańczy kilka gałązek świeżej mięty lub melisy (plus miąższ pozostały przy wyciskaniu)
2 łyżeczki sproszkowanego młodego jęczmienia
2 łyżki startego korzenia imbiru
łyżka soku z aloesu lub kawałek (5-7cm) łodygi
pół mango lub 1-2 marakuje
szklanka przestudzonej (mocnej) zielonej herbaty (jęczmień nie lubi wysokich temperatur- traci wtedy część właściwości)


Wszystkie składniki wrzucamy do blendera, miksujemy na gładko i pijemy - pomarańcza z mango skutecznie tłumią kompostowy posmak, serio;)
Słoik natomiast jest nabytkiem ze starego dobrego Netto. Spory, choć poręczny, z wygodną rączką, a przede wszystkim w dobrej cenie (niecałe 10zł). Obyłabym się bez "tablicowej" wstawki, ale nie przeszkadzała na tyle, by zrezygnować z zakupu;)
 
 
I drugi ze specyfików, który na dobre rozgościł się w naszym jadłospisie - domowe masło orzechowe z dodatkiem migdałów:
Pyszne i już! Proste w przygotowaniu, a jednocześnie bardzo prozdrowotne - obniża poziom złego cholesterolu, zapobiega chorobom układu krążenia, obniża ryzyko zawału, świetnie uzupełnia niedobory białka (np. w diecie wegańskiej), zawiera sporo magnezu, potasu, witaminy E i błonnika. I syci na długo:)


 
DOMOWE MASŁO ORZECHOWE Z MIGDAŁAMI
 
pół kilograma orzeszków ziemnych (ważymy po obraniu)
100g migdałów (tym razem użyłam prażonych lekko solonych, czego jednak nie czuć po obraniu-słona jest głównie skorupka) 
pół łyżeczki soli (np. zmielonej himalajskiej)
 
Orzeszki prażymy na suchej blaszce lub patelni aż lekko się zezłocą. Wszystkie składniki wrzucamy do malaksera i miksujemy około 10-15 minut - aż powstanie nadająca się do smarowania, gładka masa. Gdyby była zbyt gęsta - możemy dodać łyżkę oleju roślinnego - np. z orzecha czy pestek dyni.
Tak przygotowane masło możemy przechowywać w słoiczku w lodówce - do miesiąca, choć małe prawdopodobieństwo, że wytrzyma tak długo;)


Polecam i życzę smacznego:)
 
I znów muszę uciekać - zaległości to ostatnio moje drugie imię...
 
Miłego wieczoru:)