Żyć "slow" - marzenie. Niemal siedem lat pracy na najwyższych obrotach, właściwie nawet bez porządnej przerwy ciążowej czy macierzyńskiej, po drodze trochę chorobowych zawirowań (acz najczęściej bez L4) i tak naprawdę ani jednego dnia poświęconego wyłącznie sobie... Nie, nie narzekam, skąd! Ot, małe podsumowanie faktów. Chyba wątpliwe uroki bycia przedsiębiorcą znów nadmiernie mi dopiekły, a zmęczenie bierze górę nad wrodzonym optymizmem. Kornelka- na co dzień rozkochana w przedszkolu - na okoliczność ferii buntuje się przeciwko do niego uczęszczaniu i serwuje mi ostatnio (codziennie) poranny prywatny cyrk. Pracowniczy urlop jednakże ma wyższość nad potrzebami mojej trzylatki, więc zaciskam zęby i rozsmakowuję się w myśli, że jutro (dziś?) już piątek, a poniedziałek powinien przynieść powrót na stare tory. Ech, i nietrudno się domyślić, kiedy zaczęłam pisać, ale znów dopadło nas (czyt. Kornelkę ze wszystkimi tego skutkami dla mnie) choróbsko i totalny brak siły chociażby na krótkie posiedzenie on line... Nie ma to jak zacząć tydzień nieprzespaną nocą i poranną wizytą u lekarza... Wychodzi więc na to, że chociaż tempo pisania postów mam "slow";)
Coraz częściej coś we mnie buntuje się przeciwko temu pędowi, w którym przyszło mi żyć. Drażni konieczność wiecznego opóźniania czy zmieniania z pietyzmem budowanych planów. Muszę, po prostu muszę zwolnić, ale czasem nie wystarczy powiedzieć "to po prostu to zrób". Powoli zbieram cegiełki, z których może uda się zbudować Zmianę... Choć wystarczy włączyć tv, by na sam dźwięk słówka na "z..." dostać wysypki... Trudna
końcówka roku dopiekła mi wystarczająco, więc teraz nie daję się powtórce- a przynajmniej próbuję. Czy weszłam w tryb użalania się, czy może po prostu brak mi energii? Nie wiem. Dogadzam więc sobie, by ją odzyskać - nie tonąc przy okazji w wyrzutach sumienia. Koktajl w nowym słoiku czy łycha masła orzechowego świata mi nie zbawią, ale jakoś tak lżej na duszy, a i na żołądku znośnie.

Po przechorowaniu kilkunastu tygodni w końcówce 2015- powiedziałam STOP. Piję więc swoje wieczorne mikstury ku oczyszczeniu i odporności i już nawet nie krzywię na smak tych mieszanek. Ok, młody jęczmień bije rekordy popularności, chwilami dochodzę do wniosku, że wręcz wypada za nim "przepadać", "uwielbiać" i piać te wszystkie achy i ochy. Ale w smaku? Pierwsze skojarzenia - kompost. I w smaku, i w zapachu. Nie lubię, choć toleruję bez odrzutu - odpowiednio stłumiony rzecz jasna, bo jednak pozytywy spożywania widzę...
Nabawiłam się wstrętu do szpinaku, ot, tak niespodziewanie, może z nadmiaru. Nie potrafię przełknąć w żadnej postaci, więc szukam alternatyw. I tak trafiłam na napój rzekomo cudownie podkręcający metabolizm i fundujący organizmowi porządny detoks:
1 średni zielony ogórek, starty i porządnie odciśnięty - używamy soku
łyżka soku wyciśniętego ze startego imbiru
łyżka soku z aloesu
sok z jednej cytryny
2 łyżeczki sproszkowanego soku z młodego jęczmienia
łyżeczka mielonego cynamony
pęczek natki pietruszki lub kolendry
szklanka wody
Wszystko blendujemy i usiłujemy wypić. Mi szło z oporami, może w głębi duszy mało jestem prozdrowotna. A nie lubię się zmuszać, nawet w imię obietnicy cudownych efektów, więc stworzyłam własną wersję, jak dla mnie - nade przyjemną w smaku, a i cenną odżywczo;)
sok z małej cytryny
sok z dużej pomarańczy kilka gałązek świeżej mięty lub melisy (plus miąższ pozostały przy wyciskaniu)
2 łyżeczki sproszkowanego młodego jęczmienia
2 łyżki startego korzenia imbiru
łyżka soku z aloesu lub kawałek (5-7cm) łodygi
pół mango lub 1-2 marakuje
szklanka przestudzonej (mocnej) zielonej herbaty (jęczmień nie lubi wysokich temperatur- traci wtedy część właściwości)
Wszystkie składniki wrzucamy do blendera, miksujemy na gładko i pijemy - pomarańcza z mango skutecznie tłumią kompostowy posmak, serio;)
Słoik natomiast jest nabytkiem ze starego dobrego Netto. Spory, choć poręczny, z wygodną rączką, a przede wszystkim w dobrej cenie (niecałe 10zł). Obyłabym się bez "tablicowej" wstawki, ale nie przeszkadzała na tyle, by zrezygnować z zakupu;)
I drugi ze specyfików, który na dobre rozgościł się w naszym jadłospisie - domowe masło orzechowe z dodatkiem migdałów:
Pyszne i już! Proste w przygotowaniu, a jednocześnie bardzo prozdrowotne - obniża poziom złego cholesterolu, zapobiega chorobom układu krążenia, obniża ryzyko zawału, świetnie uzupełnia niedobory białka (np. w diecie wegańskiej), zawiera sporo magnezu, potasu, witaminy E i błonnika. I syci na długo:)
DOMOWE MASŁO ORZECHOWE Z MIGDAŁAMI
pół kilograma orzeszków ziemnych (ważymy po obraniu)
100g migdałów (tym razem użyłam prażonych lekko solonych, czego jednak nie czuć po obraniu-słona jest głównie skorupka)
pół łyżeczki soli (np. zmielonej himalajskiej)
Orzeszki prażymy na suchej blaszce lub patelni aż lekko się zezłocą. Wszystkie składniki wrzucamy do malaksera i miksujemy około 10-15 minut - aż powstanie nadająca się do smarowania, gładka masa. Gdyby była zbyt gęsta - możemy dodać łyżkę oleju roślinnego - np. z orzecha czy pestek dyni.
Tak przygotowane masło możemy przechowywać w słoiczku w lodówce - do miesiąca, choć małe prawdopodobieństwo, że wytrzyma tak długo;)
Polecam i życzę smacznego:)
I znów muszę uciekać - zaległości to ostatnio moje drugie imię...
Miłego wieczoru:)